W sobotę, późnym wieczorem wracałem do domu od kolegi, który mieszkał „za torami”. Jeszcze przed wiaduktem słyszałem w oddali hałas, połączony jakby z dudnieniem. Ulica Chopina była prawie pusta. Jeden z nielicznych idących w moim kierunku, mijając mnie powiedział:
– wozy do Gdańska jechały, chyba jakieś większe strajki się szykują…
Przypomniała mi się scena sprzed dokładnie 11 lat, kiedy to, idąc z mamą do babci, przez godzinę nie mogliśmy przejść na drugą stronę ul. Grunwaldzkiej, bo ciągnął do Gdańska niekończący się sznur wozów wojskowych.
Następnego dnia, 13 grudnia, zapukała z samego rana sąsiadka:
– Słyszała pani, pani Bożenko… wojnę chyba mamy!
Włączyliśmy radio, a w nim smutnym głosem powiadamiano o ogłoszeniu stanu wojennego.
Zaczęło mi się wszystko układać. W piątek, gdy wychodziłem z naszego pruszczańskiego ogólniaka, powiedziałem koleżance na odchodne:
– to do poniedziałku…
A ona:
– … no właśnie, ciekawe, czy będą lekcje…
Koleżanka była córką wysoko postawionego oficera z dowództwa pruszczańskiej jednostki. Wtedy oczywiście niczego nie podejrzewałem, ale w niedzielę to pożegnanie powróciło.
W Pruszczu leżał śnieg i było dosyć zimno, mimo tego wyszedłem na ulicę, bo jakoś nie bardzo chciało mi się słuchać apokaliptycznych teorii naszej sąsiadki. Widok był dziwny, ludzie mijając się przystawali, rozmawiali, często zamaszyście gestykulując. Wtedy w Pruszczu wszyscy się jakoś, bliżej lub nie, ale znali. Więc nie uszedłem zbyt daleko i spotkałem kolegę z osiedla.
– I co teraz?! Mówili, że nie idziemy do szkoły aż do odwołania. Co myślisz, chyba aż do świąt i potem aż do stycznia, co nie?
Myślę, że mimo zbliżających się świąt, tego dnia mało kto w Pruszczu, jak i w całej Polsce nie rozmawiał o świętach.
Miałem 17 lat, pojawiały się inne pytania: co z nami?
Kilka dni później poszedłem do babci „za tory”. Idąc wiaduktem spojrzałem w stronę naszej szkoły. Widok był niezwykły. Całe boisko szkolne, a jest ono spore, zastawione było wozami opancerzonymi. Między nimi kręcili się żołnierze. Trzymali ich ponoć na wypadek konieczności wspomożenia Gdańska. Później okazało się, że wojsko zadomowiło się u nas na boisku i w budynku szkolnym na tyle, że wróciliśmy do szkoły chyba ze dwa tygodnie później niż inni.
Niby zaczęliśmy z tym żyć. Człowiek młody szybko się przyzwyczaja, ale nie pomagały. Mając mnóstwo czasu spotykaliśmy się w małych grupkach, najczęściej u mnie w domu. Ojca z bratem nie było już od czerwca. Wyjechali za granicę i postanowili zostać. My mieliśmy dołączyć. Godzina policyjna była od 22.00 do 06.00, więc często ją przegapialiśmy. Oznaczało to waletowanie kolegów u mnie.
Któregoś dnia wybrałem się do Gdańska. Jadąc 118tką, przed Św. Wojciechem autobusy i wszelkie inne pojazdy kierowane były na duży, istniejący do dzisiaj plac. Do autobusu wchodzili żołnierze i sprawdzali dokumenty wszystkich pasażerów. Pech chciał, że zapomniałem legitymacji. Kazali mi wysiąść i w przenikliwym zimnie, przez dobry kwadrans składałem „wyjaśnienia”. Następnie musiałem udać się pieszo, wałem, do Pruszcza. Któregoś razu umówiliśmy się z kolegą, że pójdziemy na wiadukt i dyskretnie zrobimy zdjęcia tym opancerzonym wozom na naszym boisku. Tak na pamiątkę. No i… się nie udało. Mundurowi zaprowadzili, nie wiem dlaczego, ale tylko mnie, do siebie, znaczy do radiowozu. Nie bili, nie tarmosili. Była pogadanka:
– Czy ty aby na pewno chcesz skończyć szkołę, czy od razu kopać rowy?!
No i zabrali mi aparat. Rosyjski klasyk Smiena 8M. Znaczy najpierw wyciągnęli film z aparatu, ale po chwili powiedzieli, że konfiskują i mogę odebrać na komendzie milicji, po sprawdzeniu. Jakoś już nie miałem ochoty tam iść.
Stan Wojenny zdawał się być starannie przygotowany i perfekcyjnie wprowadzony. Ale służby i tak miały bałagan. W pierwszych dniach stanu, dokładnie w czwartek, przyszło do nas do domu trzech smutnych panów i pytali o której ojciec wraca z pracy. Mama najpierw oczywiście zaniepokojona, potem jednak zaczęła zanosić się ze śmiechu.
– Nie sądziłam, że u was w służbach macie taki bałagan. Męża od pół roku nie ma w kraju i wy nic nie wiecie?! Możecie mnie zabrać, będę wam tam swetry robić…
Nie zabrali.